Sprawdź kiedy najlepiej lecieć na Zanzibar oraz gdzie lecieć na wakacje w lipcu. Wakacje z dziećmi w sierpniu – Czarnogóra. W poszukiwaniu kierunków, gdzie na wakacje z dzieckiem wybrać się w sierpniu, sprawdźmy między innymi Czarnogórę. To ciepły kraj, w którym w sierpniu temperatury utrzymują się na poziomie 30 stopni. W ciągu roku zmienia się jedynie wilgotność powietrza, a pory na Bali dzieli się na deszczowe i suche. Indonezja pogoda jest więc stała i tylko nieznacznie zmienia się pod wpływem upływających miesięcy. Pora deszczowa zaczyna się na Bali mniej więcej na początku października i trwa aż do kwietnia. Kaspiczan. Kaspiczan (Kaspichan), to 3-tysięczne miasteczko w w północno-wschodniej Bułgarii, w prowincji Szumen. Jest tu siedziba gminy o tej samej nazwie, w której mieszka 10 tys. ludzi. Ciekawostka: najdalej wysuniętemu północno-zachodniemu punktowi wyspy Greenwich (Szetlandy Południowe) nie przez przypadek nadano nazwę: Kaspiczan. Atrakcje Bali podzieliłam na kategorie. Przede wszystkim są to hinduistyczne świątynie oraz tarasy ryżowe. Wydzieliłam również okolice Amed, w których już z samej plaży możemy nurkować z rurką. Bali – informacje praktyczne. Ola / 7 lipca 2020. Bali to indonezyjska wyspa w archipelagu Małych Wysp Sundajskich pomiędzy Jawą, a Lombokiem. Charakteryzuje się pięknymi krajobrazami oraz fascynującą kulturą. Mnogość obrzędów i świąt w kalendarzu balijskim sprawia, że turyści odwiedzający wyspę o dowolnej porze roku mają Przed przyjazdem na Bali pamiętajmy, że najcieplejszym miesiącem na Bali jest maj (ogółem od maja do września trwa pora sucha i właśnie wtedy najlepiej pojechać), a miesiącem najbardziej deszczowym styczeń. Jeśli chcemy zawsze i wszędzie mieć dostęp do Internetu warto pomyśleć o mobilnym routerze na wyjazd na Bali. . Bali zwiedzaliśmy wynajętym samochodem. Plan był taki, by jak najwięcej zobaczyć w krótkim czasie. Nie interesowało nas imprezowanie a typowe zwiedzanie. Pobyt na tej wyspie był ciekawym doświadczeniem, na pewno jest to wymarzone miejsce dla surferów, oferuje też sporo do zobaczenia dla dzień w raju: Lembongan – wyspa hodowców alg (RELACJA) >>Jedna noc w tropikalnym lesie: królestwo orangutanów (RELACJA) >>Jednak osobom szukającym stacjonarnego wypoczynku przy plaży, a jednocześnie nie będącym imprezowiczami, Bali bym odradził. Jest wiele innych miejsc z łatwiejszym dojazdem, nie mniej egzotycznych, a na pewno mniej zadeptanych. Samochód wynajęliśmy w Wirasana Mobi w Sanur ( Nie mieliśmy wcześniejszej rezerwacji. Przyjechaliśmy na miejsce taksówką z lotniska w Denpasar (80 tys. IDR ~ 26 PLN) i tu na parkingu oglądaliśmy auta. Gdy upatrzyliśmy sobie konkretny model i egzemplarz (Toyota Avanza), niezbyt nowy, tak by ewentualne zniszczenia przez nas poczynione nie rzucały się za bardzo w oczy, zaczęliśmy negocjacje finansowe. Skończyło się na 200 tys. IDR za dzień (~67 zł), z cennikowych 250 auto dobrze sprawdziło się w podróży (czworo pasażerów plus bagaże), wysokie zawieszenie pozwalało nam jechać mniej uczęszczanymi szlakami, mała moc nie była problemem, bowiem na balijskich drogach zdecydowanie nie było gdzie rozwinąć wyższych prędkości. W aucie po paru dniach zepsuła nam się klima i światła tylne. Prawdopodobnie jakieś zwarcie, ale zepsutych bezpieczników nie zlokalizowaliśmy. Przy oddawaniu auta, nikt z tego powodu problemów nie robił. W umowie zapisana była kaucja 200 euro (bez depozytu lub blokowania karty).Do wypożyczenia auta na Bali niezbędne jest za to międzynarodowe prawo jazdy (do wyrobienia w tydzień w urzędzie gminy, koszt 30 zł) i wiara w swoje umiejętności za kierownicą. Na Bali obowiązuje ruch lewostronny. W obszarze Ubud – Denpasar – Kuta ruch jest bardzo intensywny, stanie w korkach to norma. Na ulicach jest mnóstwo skuterów, które wyprzedzają zarówno z lewej jak i z prawej strony auta. Drogi mniej uczęszczane często są trudne techniczne, wąskie i kręte, zjazdy i podjazdy. W trakcie naszych podróży widzieliśmy dwie kolizje, obie z udziałem skutera i samochodu. W jednym przypadku wina była po stronie skuterzysty, w drugim samochodu, który po prostu zepchnął skuter do rowu. Widzieliśmy też jedno auto, które zawisło na zawieszeniu na jednym z zakończyliśmy formalności związane z wynajęciem auta ruszyliśmy do Ubud, które w relacjach wielu internautów opisywane było jako klimatyczne z artystycznym duchem, pięknymi wąwozami wokół i małpim gajem nieopodal. Naszym oczom przedstawił się jednak widok niczym z ulic Mielna – tłok i wszechobecne kramy z tandetą. Również przyroda, po wcześniejszym pobycie na Sumatrze, nie robiła tu na nas wrażenia. Po kilku godzinach stwierdziliśmy, że to nie miejsce dla nas i ruszyliśmy dalej do Gunung Kawi, świątyni położonej nieopodal Tampaksiring (parking 5 tys. IDR ~1,7 zł).Gdy przebrnęliśmy przez tłum naganiaczy i naciągaczy naszym oczom ukazała się malownicza dolina, na zboczach której rozciągały się zielone tarasy ryżowe. Wejście do świątyni kosztuje 15 tys. IDR (~5 zł), wypożyczenie sarongów (kawał materiału, którym oplata się wokół niczym suknią) – co łaska. Jak się później okazało warto tu było kupić sarong (od przekupek za 1 dolara), bowiem wszędzie indziej ceny były wyższe, a przy zwiedzaniu świątyń hinduistycznych jest niezbędny. Przy Gunung Kawi można też kupić oryginalne rękodzieło, nam szczególnie do gustu przypadły osłony na świece wykonane z orzechów kokosowych. Świeca nimi przykryta rzuca na ściany pomieszczenia fantastyczne w kolorowe sukienki ruszyliśmy w dół wąwozu po stromych schodach. Na dnie doliny znajduje się kompleks wykutych w skale candi (fasady świątyń) położonych po dwóch stronach rzeki. Pomniki te upamiętniają członków królewskiej dynastii Warmadewa. Miejsce jest bardzo fotogeniczne, ponieważ niezbyt łatwo tu dojechać, mogliśmy cieszyć się pobytem nieomal w samotności. Dzień chylił się już ku zmierzchowi, postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Zamarzyła nam się lokalizacja nad morzem, z przewodnika Lonely Planet wiedzieliśmy, że na wschodnim wybrzeżu znajduje się piękna plaża Pasir Putih w rejonie miasta Candidasa i w tamtej okolicy postanowiliśmy szukać dachu nad prowincję Gianyar i dotarliśmy już po zmroku do wybrzeża. Tu zdaliśmy się na Lonely Planet, które rekomendowało nocleg w Amarta Beach Inn Bungalows, parę kilometrów na południe od Candidasy. Lokalizację nie łatwo było znaleźć, ale w końcu się udało. Krótki rzut oka na bungalowy, negocjacje cenowe (150 tys. za dwójkę ~48 zł za śniadaniem) i już nieśliśmy rzeczy do pokojów. Jak dobrze pokierował nas przewodnik zorientowaliśmy się dopiero następnego dnia rano w świetle dziennym. Bungalowy i lokalizacja tak nam się spodobały, że zostaliśmy tu na 3 następne noce. Bungalowy od oceanu oddzielał tylko porośnięty palmami trawnik, same domki były w fajnym standardzie, z łazienką pod gołym niebem :). Wieczór uprzyjemnił nam masaż w altance tuż nad oceanem (50 tys. ~16 zł za godzinę).O poranku podjęliśmy decyzję, że tu zakładamy bazę wypadową i stąd będziemy w najbliższych dniach wypuszczać się na zwiedzanie. Plan na ten dzień zakładał odwiedzenie Pura Besakih („Matka Świątyń”) kompleksu świątynnego położonego na zboczu wulkanu Gunung Agung (3142 m Mimo, że kompleks w prostej linii od naszej „bazy” dzieliło niespełna 50 km przekonaliśmy się, że na pokonanie tej drogi potrzeba wielu godzin jazdy po wąskich, krętych górskich drogach. Co gorsza w strumieniach deszczu, bowiem na wysokości 700-800 m wjechaliśmy w strefę chmur, które towarzyszyły nam przez długi czas. Ulewa zaowocowała tym, ze w kilku miejscach na drogę osunęły się zwały ziemi i błota, co jeszcze bardziej utrudniało to droga była atrakcją sama w sobie (Sideman Road), górskie wioski, tarasy ryżowe malowniczo położone na zboczach wulkanu, cała ta pulsująca życiem zieleń wyłaniające się z chmur i mgły. Efekt WOW mieliśmy na twarzach przez całą drogę. Gdy dojechaliśmy do bardziej uczęszczanego szlaku zrobiliśmy postój obiadowy na jakimś lokalnym bazarku. Białasy tu jedzące w przydrożnym warungu budziły uśmiech miejscowych, co jak na turystyczne Bali było rzadkością. Nie mam pojęcia co jedliśmy, pokazałem tylko na talerz jednego z miejscowych i na migi wytłumaczyłem, że chcę to samo. Było dobre i gęsto polane sosem orzechowym. Tu też na bazarze kupiliśmy sarongi, które jak się okazało do zwiedzania Pura Besakih nie były trasy do Pura Besakih pokonaliśmy zgodnie ze wskazówkami Lonely Planet, pojechaliśmy w przeciwną stronę niż pokazywał drogowskaz (wybór drogi na Kintamani), dzięki czemu dojechaliśmy od strony, z której dociera znacznie mniej turystów, a co za ty idzie, od strony, z której jest mniej naciągaczy i naganiaczy. Polecam tę drogę. Parking kosztował tu 12 tys. a bilety 10 tys. rupii od tym miejscu właśnie spotkała nas największa natarczywość, ze strony naciągaczy, z jaką mieliśmy do czynienia na Bali. Poza ofertą kupna wszystkiego co możliwe, plagą jest tu „związek przewodników” nazywających siebie strażnikami świątyń, którzy proponują usługę odpłatnego oprowadzenia po kompleksie. Niby uczciwy sposób na zarobienie pieniędzy, ale natarczywość z jaką proponują swoje usługi przekracza wszystkie granice. Wszelkie próby grzecznej odmowy i podziękowania kończą się fiaskiem, trzeba mieć stalowe nerwy, albo po prostu sprzedać oferentowi kopniaka w cześć ciała gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, by zrozumiał, że nie mamy ochoty spędzać z nim czasu i płacić za jego pozbyć się ich udało po dobrych 30 minutach, byli gotowi przyjąć płatność nawet w złotówkach, co lepsze dobrze znali ich kurs w przeliczeniu na indonezyjskie rupie. Myślę, że 90% turystów wymięka i płaci haracz. Fakt, że bez użycia przemocy udało nam się pozbyć nagabywaczy i to, że chmury lekko opadły pozwalając przebić się słońcu znacznie poprawił nam humory i pozwolił cieszyć się zwiedzaniem kompleksu 23 świątyń. Snując się po ich zakamarkach spokojnie można spędzić wiele ciekawych godzin. Zakończenia naszego tu pobytu przyspieszył deszcz, który ponownie o sobie przypomniał. Mimo że wrażeń jak na jeden dzień mieliśmy już sporo, postanowiliśmy pojechać jeszcze w stronę Danau Bator, jeziora w wulkanicznym również dali nam się w kość sprzedawcy wszystkiego co możliwe, jednak po doświadczeniach z Pura Besakih, byliśmy już znieczuleni na ich obecność. Za to w końcu dopisała nam pogoda i szczyty wulkanów wynurzyły się z chmur ukazując naszym oczom zbocza przypominające krajobraz księżycowy, okalające malownicze jezioro w środku krateru. Wieczór nadchodził już dużymi krokami, na powrót zdecydowaliśmy się prostszą drogą. Do naszej „bazy” wracaliśmy już późno po zmierzchu, lecz przed końcem dnia czekała na nas jeszcze się, że w bocznej, ciemnej drodze prowadzącej do Amarta Beach Inn wieczorem działa warung, w którym żywią się tylko miejscowi, a który serwuje najlepsze dania, jakie jedliśmy na Bali. Żywiliśmy się tu jeszcze w następnych dniach, za każdym razem po posiłku oblizując się ze smakiem. Polecam zwłaszcza nasi goreng za 15 tys. (5 zł). Przy posiłku zdecydowaliśmy, że rezygnujemy z próby wejścia na Gunung Agung, przy pogodzie, która panowała w wyższych partiach górskich (chmury i deszcz) wspinaczka nie miałaby dzień był naszym najprzyjemniejszym na Bali. Zaczęliśmy od wioski Bali Aga, rdzennych mieszkańców wyspy, przynajmniej tak reklamował ją przewodnik „Wyborczej”. Okazała się jedną wielką cepelią i długo tu nie zabawiliśmy. Dalej ruszyliśmy w stronę Pasir Putih (dosłownie biały piasek), ponoć jednej z najpiękniejszych plaż na Bali. Znalezienie jej nie jest proste, należy jechać drogą z Candidasy do Amlampury i w miejscowości Perasi przy znaku Virgin Beach Club skręcić w drogę w stronę oceanu. Droga ta doprowadzi nas do świątyni, gdzie miejscowy mnich pobiera opłatę za przejazd (5 tys.). Ostatnie 500 metrów w stronę plaży to już droga tylko dla samochodów z wysokim tylko wysiedliśmy z auta, do naszych uszu dobiegł dźwięk muzyki gamelanów. Okazało się, że na plaży odbywa się hinduistyczna uroczystość religijna, co dodatkowo dodało uroku temu i tak pięknemu miejscu. Sama plaża rozciąga się kilkaset metrów miedzy klifami, woda jest cieplutka, fale spore. Świetne miejsce na relaks, spędziliśmy tu urocze przedpołudnie. Jednak plan dnia był napięty, czekały nas kolejne atrakcje, czas było ruszać w dalej drogą na Amlampurę a później w stronę oceanu do Taman Ujung, Pałacu na Wodzie. Sam pałac to rekonstrukcja, bowiem oryginalna budowla uległa zniszczeniu w trzęsieniu ziemi. Mimo to, jest uroczym miejscem, mi kojarzył się trochę z japońskimi ogrodami, a trochę z warszawskimi Łazienkami. Nieopodal na zboczu znajduje się duży kompleks bungalowów popadających w ruinę. Dowiedzieliśmy się, że ich stan to pokłosie zamachów na Bali. Spadek turystyki po tych wydarzeniach przyczynił się do plajty Ujung dalsza nasza droga wiodła mało uczęszczana trasą po zboczu góry Seraya wzdłuż oceanu do miejscowości Amed. Po drodze spotkaliśmy tylko dwa pickupy, pełniące rolę miejscowego środka transportu zbiorowego. Mimo że trasa miała tylko około 30 kilometrów pokonanie jej zajęło nam dwie godziny. Po drodze czekały takie niespodzianki, jak rzeka przelewająca się górą drogi. Po co budować most? :). Niezbyt optymistycznie wyglądał wskaźnik poziomu paliwa w baku. Byliśmy bardzo zaskoczeni, gdy na tej trasie znaleźliśmy stację benzynową. Radość jednak była przedwczesna, bowiem stacja owszem był, tylko paliwa nie było. Na szczęście rezerwa w zbiorniku okazała się wystarczająca, by dojechać do następnej, już w bardziej zaludnionej minęliśmy cypel Ibus krajobraz istotnie się zmienił, wzdłuż drogi zaczęły się pojawiać wioski rybackie wraz ze swoim folklorem – rybakami suszącymi wielometrowe sieci wzdłuż drogi i łódkami tak gęsto pokrywającymi plaże w zatoczkach, że przesłaniały je Amed zawróciliśmy na południe w stronę Tirtagangga – miejscowości, w której znajdują się Łaźnie Królewskie. To baseny kąpielowe zasilane źródlaną wodą, jak się okazało cieszące się wielką popularnością wśród miejscowych, którzy właśnie świętowali tu jakąś uroczystość religijną (mam wrażenie, że na Bali codziennie jest jakaś uroczystość religijna). Droga do „domu” okazała się trudniejsza niż sądziliśmy, bowiem tę samą trasę co my obrała pielgrzymka osób przy muzyce powracających z Królewskich Łaźni. Wlekliśmy się więc w żółwi tempie równolegle do dnia z żalem zostawiliśmy Amartę i ruszyliśmy w kierunku północnej Bali. Dzięki temu, że znaliśmy już lokalne drogi, przeprawa przez Gianyar, Penelokan, Kubutambahan zajęła nam tylko około czterech godzin. Po drodze kupiliśmy lokalne cukierki, w konsystencji przypominające nasze krówki, a wyprodukowane (ręcznie) z czarnego ryżu, zawinięte fikuśnie w liście. Pycha! Dzięki nim i pysznym mango podróż mijała szybko. Na północnym wybrzeżu planowaliśmy zatrzymać się w Lovinie i tu zakończyć naszą tegodniową podróż. Niestety wszystkie noclegi polecane przez Lonely Planet okazały się albo drogie, albo fatalne, a sama Lovina po prostu brzydka i brudna. Ponieważ dopiero było lekko po południu, postanowiliśmy jechać dalej na przystankiem była miejscowość Pamuteran, owszem dość sympatyczna, ale z astronomicznymi cenami. Przestawaliśmy wierzyć, że tę noc spędzimy pod dachem. Zapadła decyzja – jedziemy dalej, szukamy fajnego miejsca i rozglądamy się za noclegami. Droga na północnym wybrzeżu pozwalała na znacznie szybszą jazdę, niż wcześniej bardziej zbliżaliśmy się do zachodniego krańca wyspy, tym bardziej widoczne było, że lokalna społeczność jest tu w większości muzułmańska, a nie hinduistyczna jak w innych częściach Bali. Zabawnym incydentem po drodze była rozmowa z jednym z miejscowych, który w języku angielskim znał może 50 słów, ale bardzo chciał pomóc. Gdy po fiasku komunikacji, udałem, że zrozumiałem jego przekaz, podziękowałem mu uprzejmie i podkreśliłem, że bardzo dobrze mówi po angielsku, jego bezzębną twarz rozpromienił uśmiech zadowolenia od ucha do dojechaliśmy do zachodniego krańca Bali, miejscowości Gilimanuk, skąd odchodzą promy do odległej zaledwie o 5 kilometrów Jawy, a miejsca, w którym chcielibyśmy zostać nie znaleźliśmy. Wobec tego zdecydowaliśmy jechać wzdłuż południowego wybrzeża z powrotem w stronę Kuty, póki starczy nam sił. Wreszcie upragniony nocleg znaleźliśmy 2 kilometry za Medewi, miejscowości cieszącej się popularnością wśród surferów. Ponownie pomocne było Lonely Planet i rekomendowany w przewodniku Homestay CSB (miejscowość Pulukan). Niestety zadziałała tu ogólnie przyjęta na Bali zasada – im późniejsza pora dnia, tym droższe noclegi. Po długich negocjacjach zapłaciliśmy 200 tys (~60 zł) za duży pokój z balkonem i klimą + śniadanie w fajne to było miejsce, okazało się dopiero, gdy obudziliśmy się o poranku. Z naszego balkonu roztaczał się piękny widok na pola ryżowe i ocean. Zachwycający. Długo zwlekaliśmy ze śniadaniem siedząc na balkonie i zachwycając się widokami. Przy posiłku poznaliśmy parę szwajcarskich surferów, którzy w CSB zatrzymali się na… miesiąc. Okazało się, że cena przy takim czasie pobytu może być znacznie niższa. Z wyboru miejsca byli bardzo zadowoleni. Według nich warunki do surfingu są w Medewi doskonałe, a atmosfera w CSB bardzo się, czy też nie zostać tu na dłużej, jednak chęć poznania czegoś nowego zwyciężyła. Pierwszym punktem dnia była świątynia Tanath Lot, ponoć najczęściej na Bali fotografowane miejsce. Gdy dotarliśmy do celu zrozumieliśmy dlaczego. Świątynie usytuowane są na wysokich, nadmorskich klifach powalają swoim pięknem i majestatem. Zdaję sobie sprawę, że jest to patetyczne zdanie, ale oddaje atmosferę tego miejsca. Mieliśmy też to szczęście, że w świątyniach właśnie odbywała się uroczystość (nie to, że nas to zaskoczyło, w końcu na Bali dzień bez uroczystości, to dzień stracony ;)), co jeszcze potęgowało klimat miejsca. Migawki naszych aparatów rozgrzały się do czerwoności, zanim opuściliśmy Tanath dnia mieliśmy spędzać w Legian i Kucie. Legian jest jeszcze w miarę przyjemne, zwłaszcza północna część, plaża tu naprawdę robi wrażenie, wiele kilometrów białego piasku. Jednak Kuta to syf, kiła i mogiła w czystym wydaniu. Tłumy, nieprzejezdne drogi, zawalona ludźmi plaża. Ma jednak jedną zaletę. Fala w Kucie jest doskonała do nauki surfingu, z czego część naszej grupy w następnych dniach postanowiła skorzystać (z pełnym zadowoleniem i sukcesami). Na dziś mieliśmy już dość Kuty, postanowiliśmy sprawdzić jak wygląda Denpasar i słynne bazary w tym mieście. Tu również nie wytrzymaliśmy długo: syf, kiła i mogiła, z tym, że w wykonaniu lokalsów a nie Denpasar czmychnęliśmy na południe na półwysep Bukit. Tu największe wrażenie zrobiła na nas plaża Balangan – oddalona od cywilizacji, z białym piaskiem i palmami, bez bungalowów odgradzających ją od lądu, za to z przyjemnymi knajpkami, prowadzonymi przez wyluzowanych surferów. Jakiż kontrast od tego, co widzieliśmy w Kucie. Tu też przy piwie Bintang doczekaliśmy zachodu słońca i postanowiliśmy: dość Bali, wracamy relaksować się na wyspę the flash player here: praktyczne:Opłata lotniskowa: przy wylocie z Bali obowiązuje opłata lotniskowa, 150 tys (50 zł), płatna samochodu: Wirasana Mobi w Sanur ( paliwa: poniżej 2 zł za litr korzystaliśmy z dwóch książek. Lonely Planet „Bali&Lombok” 12. edycja kwiecień 2009, w którym niestety wiele informacji i zwłaszcza cen było już przeterminowanych. Dzięki przewodnikowi jednak parę razy znaleźliśmy przydatne informacje, ale kilka też razy prowadził nas na manowce. Na pewno w trakcie podróży po Bali warto go mieć, ale nie traktować informacji tam podanych jako 100-procentowo pewnych. Drugą książką, którą ze sobą zabraliśmy było „Bali – Podróże Marzeń” z bibliotek „Gazety Wyborczej”. Ta pozycja, poza dużą porcją fikcji literackiej w słabym wydaniu ma jeden atut – mapy. Co prawda dość stare, bez nowych dróg, ale za to w miarę dokładne. W połączeniu ze szkicami z Lonely Planet pozwalały nam gubić się nie częściej niż 3 ray dziennie. Mapy drogowe, które można kupić na Bali można wykorzystać co najwyżej jako papier toaletowy, do nawigowania na pewno się nie Amarta Beach Inn Bungalows ( sprawdziłem teraz, że cena przy rezerwacji interentowej to 30 dolarów za dwójkę, jak widać znacznie lepszą cenę (50% taniej) można wynegocjować na miejscu, ryzykuje się jednak to, że nie będzie wolnych miejsc. Namiarów na CSB Homestay poza numerem telefonu z Lonely Planet nie mam. Bali – wyspa bogów, raj na ziemi, miejsce, w którym mieszkają dobre duchy i dobrzy ludzie. Piękne krajobrazy, malownicze świątynie, aura tajemniczości i mistycyzmu, złoty piasek, palmy kołysane przez wiatr znad oceanu, w tle kształtny wulkan i kwiaty na ulicach. Ach, wszędzie kwiaty! I kadzidła! Oj tak, dużo kadzideł! Już na lotnisku dostajesz kwiatowy naszyjnik zupełnie jak na Hawajach. Kwiaty frangipani pachną tak dobrze, że kręci ci się w głowie i nie wiesz czy to jawa czy sen. Lecz jednak wjeżdżasz do miasta, a tam brzydota kuje w oczy. Bali to dla mnie wyspa sprzeczności. O tym, że tam nie wrócimy przesądziło kilka rzeczy. Przeczytajcie. Kwiaty frangipani na drzewie Bali – dlaczego nie warto tam jechać? Bali nie jest miejscem jak z filmu Jeśli zakochaliście się w Bali po obejrzeniu “Jedz, módl się, kochaj” z Julią Roberts i Javier’em Bardem’em to nie macie po co tam jechać, bo Bali tak nie wygląda. Oj nie! Duchowa stolica wyspy – Ubud jest tak zatłoczona, że trudno się przecisnąć idąc wąziutkim chodnikiem, a ulicą się nie da, bo pędzą po niej skutery i samochody. Dodatkowo podczas ponad dwóch tygodni nie widziałam tam zbyt wielu rowerów, na którym wśród malowniczych pól ryżowych jeździła bohaterka filmu. Pytałam się nawet o nie tubylców, w tym naszego kierowcy i powiedział, że na Bali niewiele osób z nich korzysta ze względu na duże wzniesienia. Z tego względu ludzie wybierają skutery. Ponadto na skuter wsiądzie cała rodzina, więc jest to lepszy środek transportu w tamtejszych realiach, gdzie niewiele osób stać na samochód. Na Bali wszędzie grasują naciągacze Wszędzie, ale to wszędzie! Oskubią Was z ostatniej rupii, będą chcieli naciągnąć a to w trakcie wypożyczania skutera, a to przy wejściu do świątyni twierdząc, że jeden sarong (duża chusta, którą trzeba się przewiązać przed wejściem i zakryć “brudną” część ciała, czyli od pasa w dół), który masz na sobie to zdecydowanie za mało, a to przy wypożyczeniu leżaka na plaży… Oszukają na stacji benzynowej, nawet w sklepie spożywczym, o kantorze nie wspominając. Po jednym dniu spędzonym na Bali można uznać, że ludzie pracujący tam w turystyce to złodzieje i oszuści. I niestety będzie to bliskie z prawdą. Ludzie ci myślą, że jak przyjeżdża białas, to wręcz trzeba go oskubać. Po prostu. Dla zasady, bo przecież to bogacz. W końcu przyjechał z Australii lub, co lepiej, z drugiego końca świata, czyli Europy. A skoro przyjechał i wydał półroczną pensję Balijczyka na sam bilet, to znaczy, że milioner i że nic mu się nie stanie jeśli zostawi dodatkowe ileś set dolarów na wyspie. Smutne, ale bardzo prawdziwe. Brud, smród i ubóstwo Wyspa tonie w śmieciach. Nie widać ich w miejscach znanych z widokówek, ale jeśli tylko odejdziecie kilka metrów w bok traficie na dzikie wysypiska śmieci z masą plastikowych butelek, worków i przeróżnych odpadków. Nawet na plantacjach ryżu widzieliśmy takie wysypiska! Balijczycy w ogóle nie szanują tego, co im dała natura. Depczą wszystko, a śmieci rzucają pod siebie. Wieczorami na ulicach walają się setki ofiarników. Zgarniane są one na kupki, w których grasują szczury. Brrr! Ofiarnik – koszyczek upleciony z liści bananowca wypełniony darami dla bogów Małpy, szczury i karaluchy, czyli balijska “święta trójca” Codziennością na Bali są złośliwe małpy. Jeśli odwiedzisz czy to świątynię Uluwatu, małpi gaj w Ubud, okolice wulkanu Bratan czy pierwszy lepszy wodospad, masz 100% pewności, że okropne makaki tam będą. Szczerze nie cierpię tych małp i się ich boję. Są agresywne, często wyrywają ludziom okulary czy inne przedmioty. Są odważne i bardzo zadziorne. Nie polecam bliższych kontaktów z nimi. Szczury wielkie jak koty to także codzienność. Łażą nawet po dobrych restauracjach i po ulicach w Kucie. Bawią się i podkradają jedzenie z ofiarników. To prawdziwa plaga. Podobnie jak wielkie karaluchy, które jakby nigdy nic przemierzają ulice i zaglądają przez odpływ w wannie czy zlewie. True story. Wykorzystywanie zwierząt Inną kwestią jest wykorzystywanie małych małpek, słoni, cywet (to te zwierzaczki produkujące ziarna kawy kopi luwak) czy … nietoperzy. Na Bali żyje rudawka wielka – największy nietoperz na świecie. W ciągu dnia nietoperze te są osowiałe. Zwisają z drzewa nogami do dołu, trochę śpią, ale przez większość czasu pozują do zdjęć. Polega to na tym, że właściciel nietoperza rozciąga jego olbrzymie skrzydła i człowiek bierze je w ręce. Nie powiem, ich wielkość robi wrażenie, ale po co mieć takie zdjęcie? I dawać ludziom zarobić na zdjęciu z małpką na łańcuchu, słoniem czy nietoperzem? Nie pojmuję tego. Gdybyście się zastanawiali czemu nietoperz nie odleci – w dzień tego nie zrobi, bo jest nieaktywny. Mógłby to uczynić wieczorem, ale wtedy jest zamykany w ciasnej klatce. Klimat Klimat na Bali jest dość męczący. Przez pierwsze dwa dni zupełnie nie mogliśmy się przyzwyczaić do ogromnej wilgotności i dosłownie lał się z nas pot. To nie jest klimat dla przeciętnego Europejczyka, oj nie! Dopiero trzeciego dnia zaczęliśmy przyzwyczajać się do tamtejszej pogody. Na początku września temperatury oscylowały wokół 30 stopni C, ale odczuwalna temp. wynosiła ponad 40 stopni C przez wilgotność. Na Bali jest po prostu brzydko Poza miejscami kultu na wyspie jest po prostu brzydko. Dominuje zabudowa prowizoryczna, niedokończone budynki, niespójna architektura. W miasteczkach powieszone są setki billboardów, a wszystkie kable biegną nad ulicą. Taka sama plątanina jak w Japonii z tym, że tu jest znacznie większa prowizorka. Dodatkowo liczba neonów i reklam przyprawia o ból głowy. Miało być europejsko, a wyszło tandetnie. Po prostu. Jest też niebezpiecznie Abstrahując od faktu, że zostaliśmy napadnięci w mieście, to na Bali jest po prostu niebezpiecznie. Ogromna liczba turystów ściągnęła też wielu przestępców. Po powrocie dowiedziałam się, że na plaży w Kucie dwa tygodnie przed naszym pobytem został zamordowany policjant. Wieczorem, w momencie, gdy tuż obok bawiły się tysiące ludzi! Przypomniała mi się historia, którą kiedyś opowiadał mi kolega, który wyjechał do Brazylii na stypendium. Kilka miesięcy spędził w São Paulo, a ostatnie dni w Rio. Rano przed wylotem poszedł zażyć ostatniej kąpieli. Zostawił rzeczy na Copacabanie. Gdy po pół godzinie wrócił niedaleko jego ubrań i ręcznika zastał policjantów stojących nad zastrzelonym człowiekiem… Żeby było ciekawiej za zabójstwo policjanta z Bali zostali oskarżeni obcokrajowcy. Poczytajcie sobie tę historię na anglojęzycznych portalach. Włos się jeży na głowie. Rzućcie okiem też na opowieść o “Bali Nine” czy o wielu Brytyjczykach oraz Australijczykach sądzonych o posiadanie narkotyków czy inne przestępstwa, które rzekomo popełnili. Ta strona Bali ma zupełnie inne oblicze. Podobnie jak to, że mało kto powie Wam o niebezpieczeństwach czających się na każdym kroku w miejscowościach wypoczynkowych. Na głównych ulicach stoją faceci oferujących przeróżne narkotyki. Jeśli się skusicie, możne okazać się, że są oni podstawieni przez policję i przyjdzie Wam zapłacić kilkaset dolarów łapówki lub być sądzonym za posiadanie (za przemyt narkotyków w Indonezji grozi kara śmierci; posiadanie jest też bardzo surowo karane – młodszy brak Gordona Ramsay’a został skazany na 10 miesięcy więzienia za posiadanie 0,1 grama heroiny). Podobnie jest z jazdą na skuterze – w tym aspekcie odsyłam Was do wpisu “Jazda na skuterze na Bali“ – tam opisałam na co trzeba szczególnie uważać. Są gigantyczne korki Jeśli myślicie, że w Polsce są duże korki to jesteście w błędzie. Bali nie jest dużą wyspą, ale jeśli przyjmiecie, że na małej powierzchni mieszka ponad 4 mln osób, to zaczyna robić się ciasno. Korki są porażające. Zaczynają się wraz ze wschodem słońca – ok. 6 rano, a kończą po 22. Przejechanie kilku kilometrów zajmuje nierzadko całą godzinę. To bardzo męczące. Z tego też powodu większość ludzi jeździ na skuterach, bo tak jest relatywnie najszybciej. Bali – dlaczego nie warto tam jechać? – podsumowanie: Żeby jednak oddać sprawiedliwość napiszę, że kilka rzeczy mi się podobało na Bali. Byłam zachwycona pustymi plażami, jakie mieliśmy okazję odwiedzić. Były jednak puste, bo pogoda nie była idealna do plażowania – były bardzo duże fale i była to raczej pogoda dla surferów, aniżeli do kąpania. Smakowało mi też jedzenie – kuchnia indonezyjska, a w zasadzie jej balijska odsłona bardzo przypadła mi do gustu. Piękne były też świątynie, a podglądanie balijskich rytuałów sprawiło nam wiele radości (trafiliśmy akurat na największe, po balijskim Nowym Roku, święto Galungan). Miło patrzyło się też na żywo zielone ryżowe pola – pokazywałam je Wam we wpisie “Jak rośnie ryż?“. To jednak zbyt mało, by jechać tam ponownie. Zdecydowanie zbyt mało. Cieszymy się, że zobaczyliśmy mały kawałek Azji Południowo-Wschodniej, ale niestety nie zrobił na nas dobrego wrażenia. Raczej nas rozczarował. Były to pierwsze wakacje odkąd pamiętam, z których chcieliśmy jak najszybciej wrócić do domu, a czas w ostatnich dniach wyjazdu dłużył się niemiłosiernie. Bali jest po prostu bardzo zadeptane. Może gdybyśmy trafili tam kilka lat temu mielibyśmy inne odczucia? Ponoć “modę na Bali” zapoczątkował film “Jedz, módl się, kochaj” i od czasu jego premiery w 2010 r. wyspa pęka w szwach od turystów. Niestety z Bali się nie polubiliśmy. W końcu nie z każdym miejscem na ziemi musi tak być. Oczywiście nie jest powiedziane, że wyjazd na Bali nie może być udany. Może. Myślę nawet, że w 100% będzie, jeśli spędzicie cały pobyt w 4-5* resorcie i będziecie tylko kursować między prywatną plażą, basenem i hotelowymi restauracjami. Ale wtedy nie zobaczycie prawdziwego oblicza tej wyspy, które niestety z rajskim obrazkiem ma niewiele wspólnego. Do przeczytania! E. Czerwone banany – pycha!

gdzie jechac na bali